Ten wpis jest ku przestrodze innym pindziom, aby przed wycieczką w nieznane lepiej przygotowały się na przygodę. Bo zamiast przygody będą miały obolałe nogi, stado pęcherzy i skwaszone humory. Całe szczęście, mnie dotyczyły tylko te dwie pierwsze przestrogi.
Bardzo lubię zwiedzać. Jak tylko mam okazję, co niestety jest stanowczo za rzadko, zaglądam do starych kościołów, podziwiam kamieniczki, brukowane ulicy i zabytki architektoniczne. Niestety moi najbliżsi towarzysze życia nie podzielają mojej pasji na rzecz, zupełnie przeze mnie niezrozumiale, ogródków działkowych lub wyprawy do lasu. No cóż, łudzę się, że te przeciwieństwa się przyciągają.
Na całe szczęście, moi cudowni przyjaciele podróżują w inne miejsca niż lasy i działki. Oni podróżują do miejsc cywilizowanych, do europejskich miast ciekawych, a przeważnie stolic innych krajów.
Kilka miesięcy temu zgłosiłam moją chęć dołączenia do ich podróży. I ku mojemu ogromnemu szczęściu udało się wcielić w życie ten plan.
W czerwcu pojechaliśmy do Rzymu. Ja i moich trzech muszkieterów.
Ze względu na to, że mieszkamy na dwóch krańcach zachodniej granicy Polski (no dobra, ja trochę dalej od granicy) spotkaliśmy się na berlińskim lotnisku.
Moja wycieczka zaczęła się od podróży pociągiem do Wrocławia. Zaskoczenie numer jeden, na Dworcu Głównym w mieście wojewódzkim, Opolu, kasy biletowe są otwarte do godziny 22:00. Po tym czasie bilety należy kupić w biletomacie lub u konduktora- dzięki Bogu, bez dopłaty.
Z Wrocławia do berlińskiego lotniska Schonefeld podróżowałam autobusem. Przezornie zaplanowałam dłuższe przerwy pomiędzy połączeniami, co ostatecznie oznaczało, że na autokar czekałam półtorej godziny.
W Berlinie spotkałam się z chłopakami i już wspólnie polecieliśmy na lotnisko Ciampin0 w Rzymie.
To przedsmak zwiedzania. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co to dla mnie oznacza. A zwłaszcza dla moich stóp.
Zaskoczenie numer dwa: obuwie powinno być dostosowane do dróg lokalnych. Mniej do stroju i ogólnego wizerunku.
Zaskoczenie numer trzy: Rzymski bruk wcale nie jest taki „wychodzony” jak ten w Krakowie, mimo tego, że ma więcej lat.
I tak oto dochodzę do moich pęcherzy i umordowania zwiedzaniem w niezwykle wygodnych butach, które świetnie sprawdzają się w Krakowie, a za cholerę nie dały rady w Rzymie.
Otóż, nie skorzystawszy z dobrych rad mojego męża, nie przygotowawszy się dokładnie do wycieczki pięć dni męczyłam się w baletkach i sandałach. No cóż. Z pewnością następnym razem zabiorę co najmniej trampki z grubą podeszwą, aby wszechobecne w europejskich stolicach brukowane uliczki nie odebrały mi radości z czerpania ze swej urody. Z pewnością da się to tak zaplanować, aby i mojej urodzie to nie zaszkodziło.
Ilość współczujących spojrzeń i dobrych rad od moich towarzyszy była pokrzepiająca. Bardzo starali się mnie wesprzeć dobrym słowem i humorem. Nawet zaplanowali w harmonogramie zwiedzania relaksującą kąpiel dla stóp w morzu.
Ale niestety, na wiele to się zdało.
Dziś zszedł mi ostatni odcisk.